poniedziałek, 9 lipca 2012

1 -This is the end of the rainbow


Czarnowłosy gitarzysta siedział na wielkiej, czerwonej, skórzanej kanapie w mieszkaniu swojego kumpla. Jamesa Hetfielda. Wysokiego blondyna, wokalisty, wspaniałego kompana i wieloletniego przyjaciela. Pił piwo korzenne, którego nie tykał od długiego czasu. Zawsze popijał tylko cole albo palił cygaro, ale nie tym razem. Naprzeciwko siedział zmartwiony blondyn, wpatrujący się z politowaniem w swojego gościa. Jego walizki stały przy drzwiach wejściowych. W pokoju była cisza. Nikt się nie odzywał. Tylko napięcie. Ich dwóch.
- Co się wydarzyło? - zapytał zatroskany lider zespołu, starając się złapać kontakt wzrokowy z kumplem.
- Sam nie wiem – mruknął bardzo cicho Kirk, spoglądając na swój napój. Westchnął ciężko, dopił do końca i się podniósł – tak czy inaczej, masz dużo spraw. Na pewno Castor chciałby spędzić trochę czasu z Tobą, nie to co mój syn. Jakby ktoś mnie szukał to jadę na moje Rancho. Muszę zostać sam – wstał i przeszedł kawałek, do drzwi frontowych. Jednak James równie szybko udał się za nim, udało mu się spojrzeć w smutne oczy przyjaciela:
-Stary, będzie dobrze – poklepał go po ramieniu i podał mu jego walizki – tylko się nie załamuj, bo to najgorsze co może być – uśmiechnął się do niego pocieszająco i otworzył mu drzwi. I wtedy widzieli się po raz ostatni.
Mulat wsiadł do swojego samochodu, wcześniej zapakowując tam swoje bagaże. Wsadził kluczyki do stacyjki, przekręcił je, nacisnął pedał gazu i zwolnił sprzęgło ruszając  z piskiem opon. Czuł się fatalnie, dlatego jak najszybciej chciał się znaleźć w miejscu, które zawsze go uspokajało, zawsze było dla niego czymś w rodzaju schronienia przed złem całego świata. Przejechał 20 mil i zjechał z autostrady. Dojechał jeszcze 3 mile leśną drogą i mógł już wysiąść w swojej posiadłości. Ostatni raz był tam, zanim jeszcze wziął ślub z Lani. Gdy jeszcze codziennie pił i balował ze swoją najlepszą przyjaciółką  Jey. Znali się długich parę lat, mimo że dziewczyna miała zaledwie 21 lat. Teraz miała jakieś 26. Wchodząc do ogromnej hacjendy ujrzał kartkę z numerem telefonu na stole i podpisem „Zawsze możesz na mnie liczyć. Twoja J.”. Podniósł ją i przeczytał kilka razy. Nie odważył się jednak wybrać numeru. Rozpakował swoje ubrania i gitary. Zadzwonił po dostawę z supermarketu, by przywieźli mu jakieś artykuły spożywcze do całkiem pustej lodówki. Całe wyposażenie podłączył do prądu. Usiadł na tarasie, spojrzał przed siebie na piękny widok panoramy San Franscico. Zamyślił się na chwilę, po czym postanowił jednak zadzwonić. Wyciągnął kartkę i telefon z kieszeni. Wykręcił numer i odczekał chwilę. Po trzech sygnałach usłyszał znajomy głos.
- Słucham? - zapytała dziewczyna, milknąc szybko.
- Nie wiedziałem że zostawiłaś mi kartkę – ujawnił się od razu. Słysząc jej głos, przypomniał sobie wszystkie przygody które razem przeżyli. Jak czołgali się pijani po przedmieściach miasta albo jak zupełnie się nie kontrolując, przespali się ze sobą kilka razy również pod wpływem alkoholu i narkotyków. Zawsze byli najlepszymi przyjaciółmi. Nigdy nie czuli do siebie niczego więcej, zwłaszcza przez różnicę wiekową.
- Kirk? - zapytała zupełnie zaszokowana. Słyszy głos przyjaciela po 5 latach bez słowa. Zupełnie zdziwiona, przypomniała sobie co napisała kiedyś na tej kartce – Gdzie mam przyjechać? Tam gdzie zawsze? Już jadę – nie czekała na odpowiedzi, po prostu się rozłączyła, a Hammett odetchnął z ulgą. Oparł głowę o fotel na którym siedział, zamknął oczy i znalazł się w krainie snów.
Słońce nie świeciło już mocno, gdyż był to późny październik. Obudził go zimny wiatr oraz czyjeś spojrzenie na nim. Rozejrzał się i tuż obok siedziała jego ulubiona dziewczyna. Jedyna w swoim rodzaju, wysoka, chuda, czerwonowłosa o oceanicznie - niebieskich oczach. Wpatrywała się teraz w niego z szerokim ale zatroskanym uśmiechem. Gitarzysta szybko zerwał się z fotela na którym się zdrzemnął i rzucił się na towarzyszkę. Uśmiechnął się szeroko i przytulił ją mocno do siebie.
- J. jesteś wszystkim czego teraz potrzebuje – mruknął jej do ucha, wtulając się w nią mocniej. Nie wstydził się przy niej swojej słabości, nie wstydził się płakać ani śmiać.
- Nie odzywałeś się tak długo, nie wiedziałam co się dzieje. Ale już jestem Key – szepnęła mu do ucha. Odwzajemniła uścisk i ucałowała go w policzek wpatrując się ze łzami w oczach w Hammetta.
- Nie płacz, nie ma powodu – otarł jej powieki i uśmiechnął się ciepło. Poczuł gęsią skórkę na swoim ciele, objął dziewczynę ramieniem i weszli do środka ogromnego, dwupiętrowego domu. Usiedli na wielkiej brązowej kanapie, tuż obok siebie.
- Nie wiem co wydarzyło się przez te pięć lat, ale wyglądasz fatalnie. Zupełnie jakby cie walec przejechał. Co jest? - oczekiwała odpowiedzi, a ta była niesamowicie trudna. Przecież on sam nie wiedział co się dzieje tak naprawdę. Czy czeka go rozwód, czy może krótka separacja. Tęsknił za synem i za Lani.
Poznałem fantastyczną kobietę, z którą chciałem spędzić całe to życie. Urodziła mi syna, cudownego, słodkiego, kochanego małego chłopca. A dwa dni temu po prostu wystawiła moje torby za drzwi i kazała spadać, bez słów wytłumaczenia. A ja naprawdę ją kocham – wyznał w ogromnym skrócie, żeby naprowadzić rozmówczynię na temat.
- Kochasz? Ślub? Ty? - nienawidziła tych słów, bo dobrze wiedziała że to wiąże się ze stabilnością, z ciepłym gniazdkiem i świergoleniem co rano i podawaniem mężusiowi kawy i codziennej gazety. A to przesłodzone brednie – przecież to nie w naszym stylu Key! Pamiętasz tą obietnicę, że jeśli ty będziesz mieć 35 na karku a ja 25 co najmniej to się pobierzemy? - sypnęła toną wspomnień naraz.
- Ile masz teraz lat? - zapytał bezpośrednio, nie patrząc jej w oczy. Rozmawiał z nią ze spuszczoną głową i zamkniętymi oczami. Widać było na kilometr że coś jest nie tak.
- Dokładnie 25 – mruknęła półszeptem, rozglądając się po salonie. Nie była tam jakieś cztery, może pięć lat. Jednak Kirk nie wrócił do tematu ani do pytania które zadał. Wstał i otworzył lodówkę która jakimś cudem była napełniona. Domyślił się że podczas gdy spał a Jey dotarła na miejsce, odebrała dostawę. Wyciągnął sobie marchewkę którą dokładnie wymył i obrał, nożem który wyciągnął z pierwszej szuflady. Czerwonowłosa widząc, że mulat kroi marchewkę przy blacie, podeszła do niego i objęła go od tyłu, szepcząc mu do ucha coś w rodzaju „nie martw się”. Na dworze zerwała się ogromna burza. Hammett doskonale wiedział że jego przyjaciółka boi się, więc gryząc marchew, zamknął i zasłonił wszystkie okna, po czym chwycił ją za rękę i schodami w górę poprowadził ją do jego sypialni, gdzie za nimi zamknął drzwi i usadził ją na materacu. Skończył jeść warzywo, spojrzał jej głęboko w oczy, musnął delikatnie jej usta. Ułożył się na łóżku, wtulając ją w siebie i mruknął:
- Nic się nie bój – i zaczął głaskać ją delikatnie po głowie. Był pamiętliwy. Pamiętał wszystko o niej, każdy szczegół. Była wyjątkowa. Zawsze była inna niż wszyscy, była tym najlepszym kumplem i tą słodką dziewczyną do picia w barach.
- Wiesz, że przy tobie się nie boje – odpowiedziała cicho, zamknęła oczy i wtuliła się w niego bardziej, chwile później zasypiając.